O brzasku..
Sobota, 4 listopada 2017
· Komentarze(0)
I zmusiło mnie rowerem do pracy - i jak pomyślę głębiej o dzisiejszym dniu to, to rowerowanie było z rodzaju metafizycznych.
Wczoraj napaliłem się na jazdę rowerem do pracy ale o pierwszej w nocy, przebudzony jakimś nieznanym czynnikiem, zdegustowany zmęczeniem i niewyspaniem, zrezygnowałem, przestawiłem budzik i wstałem normalnie, oporządziłem wszystko wokoło siebie jak zawsze i wyszło, że do rowerowego wyjazdu, ustalonego wcześniej mam, aż kwadrans.
Wróciła chęć i to z siłą tak nie odpartą, że o 6,00 byłem już w siodle.
Na zewnątrz chłodek, zero stopni a może i przymrozek, bo na szybach biel do skrobania, nie zważałem za wiele na to niebezpieczeństwo, gnałem przed siebie a w głowie kocioł myśli - o brzasku patrz na wschód, na niebieskim tle, tuż ponad purpurą horyzontu, piękną wypatruj i patrzyłem i Wenus ujrzałem....

...dla aparatu mało uchwytna lecz ten świt - magiczny - i chwilę napawałem się wschodem, by za chwilę, podziwiać zachód "miesiąca" jego duża, okrągła tarcza, oblana blaskiem podziwianego wschodu, powoli kryła się już za zabudowaniami Warty, aż pożałowałem decyzji o pozostawieniu aparatu w domu.
Do pracy przyjechałem spocony, cóż, nie lubię się spóźniać i podziwianie mus nadrobić szybszą jazdą - a miało być powoli....

....jeszcze jeden taki wykończyć i koniec na tym placu trudów i znoju - fota z innego dnia, bo jak zwykle zagadałem się i umknęło mi pozowanie.
Powrót z roboty trasą rowerową, czyli przez rynek na Tysiąclecia i na pokolejową, tam spotkałem kumpla i tak spacerowym krokiem (On) i na kole (Ja) - pitu, pitu do Kruszyna a po drodze "paczę" a na ścieżce licznik rowerowy.
Biorę do kieszeni i rozstaję się z kumplem, trzymam się ściśle wytyczonej trasy i za Kruszynkiem, podążając pokolejową, spotkanie na szczycie, przede mną, w żółtej kurtce biker - pomyślałem Tomek i był to Tomek.
Przywitanie i od razu prośba Tomka na powrót w kierunku Bolca, by odnaleźć zgubiony licznik - sięgam do kieszeni - to ten? - pytam.
Szok, gdyby się nie zgubił to byśmy się nie spotkali a tak wspólnie, już we dwóch, przecieraliśmy szutrowy szlak rowerowy koło "perfumerii Kuduka" a potem już trasę rowerową, asfaltową, aż do R.
Jeszcze Tom wstąpił do mnie, by przetestować Giant-a i tu się rozstajemy, na kawę nie dał się zaprosić, noc kroczyła w szybkim tempie a do domu kawałek, pożegnaliśmy się i to był koniec dzisiejszego, rowerowego dnia.;)))
Trasa stała czyli Bolec i z powrotem.
Wczoraj napaliłem się na jazdę rowerem do pracy ale o pierwszej w nocy, przebudzony jakimś nieznanym czynnikiem, zdegustowany zmęczeniem i niewyspaniem, zrezygnowałem, przestawiłem budzik i wstałem normalnie, oporządziłem wszystko wokoło siebie jak zawsze i wyszło, że do rowerowego wyjazdu, ustalonego wcześniej mam, aż kwadrans.
Wróciła chęć i to z siłą tak nie odpartą, że o 6,00 byłem już w siodle.
Na zewnątrz chłodek, zero stopni a może i przymrozek, bo na szybach biel do skrobania, nie zważałem za wiele na to niebezpieczeństwo, gnałem przed siebie a w głowie kocioł myśli - o brzasku patrz na wschód, na niebieskim tle, tuż ponad purpurą horyzontu, piękną wypatruj i patrzyłem i Wenus ujrzałem....

...dla aparatu mało uchwytna lecz ten świt - magiczny - i chwilę napawałem się wschodem, by za chwilę, podziwiać zachód "miesiąca" jego duża, okrągła tarcza, oblana blaskiem podziwianego wschodu, powoli kryła się już za zabudowaniami Warty, aż pożałowałem decyzji o pozostawieniu aparatu w domu.
Do pracy przyjechałem spocony, cóż, nie lubię się spóźniać i podziwianie mus nadrobić szybszą jazdą - a miało być powoli....

....jeszcze jeden taki wykończyć i koniec na tym placu trudów i znoju - fota z innego dnia, bo jak zwykle zagadałem się i umknęło mi pozowanie.
Powrót z roboty trasą rowerową, czyli przez rynek na Tysiąclecia i na pokolejową, tam spotkałem kumpla i tak spacerowym krokiem (On) i na kole (Ja) - pitu, pitu do Kruszyna a po drodze "paczę" a na ścieżce licznik rowerowy.
Biorę do kieszeni i rozstaję się z kumplem, trzymam się ściśle wytyczonej trasy i za Kruszynkiem, podążając pokolejową, spotkanie na szczycie, przede mną, w żółtej kurtce biker - pomyślałem Tomek i był to Tomek.
Przywitanie i od razu prośba Tomka na powrót w kierunku Bolca, by odnaleźć zgubiony licznik - sięgam do kieszeni - to ten? - pytam.
Szok, gdyby się nie zgubił to byśmy się nie spotkali a tak wspólnie, już we dwóch, przecieraliśmy szutrowy szlak rowerowy koło "perfumerii Kuduka" a potem już trasę rowerową, asfaltową, aż do R.
Jeszcze Tom wstąpił do mnie, by przetestować Giant-a i tu się rozstajemy, na kawę nie dał się zaprosić, noc kroczyła w szybkim tempie a do domu kawałek, pożegnaliśmy się i to był koniec dzisiejszego, rowerowego dnia.;)))
Trasa stała czyli Bolec i z powrotem.